Siostry, nie rywalki
Nowa miłość zupełnie przypadkowo zakwitła we mnie podczas kwarantanny, sprawiając tym samym, że piękne było tych kilka chwil wśród ostatniego miesiąca przeleżanego w domu. Kiedy bezmyślnie błądziłam po Netflixie, jakiś cichy głosik z głębi zasugerował wybór serialu, którego ostatni sezon premierę miał w styczniu tego nieszczęśliwego roku.
Ania nie Anna to na nowo opowiedziana (tym razem w wersji odcinkowej) historia Ani z Zielonego Wzgórza. Z pewnością większość zna słynne filmy na podstawie serii książek Lucy Maud Montgomery. Do tej pory wydawało mi się również, że pierwsza część przygód rudowłosej dziewczynki jest w szkole lekturą obowiązkową (tak było, kiedy ja chodziłam do podstawówki), ale internet właśnie skorygował moją wiedzę na ten temat. Szkoda. Tym bardziej myślę sobie (to chyba zabrzmi bardzo patetycznie), że chciałabym, aby każda dorastająca mała kobietka miała możliwość poznać też tę wersję historii Ani, którą wyprodukowało CBC we współpracy z Netflixem. Książka jest podstawą, daje fundamenty dla tego opowiadania, ale serial wzbogaca je o nowe wątki, a co najważniejsze wplata w nie wciąż istotne dla współczesności problemy, takie jak równość, feminizm, czy wolność słowa. Ania nie Anna od pierwszego momentu chwyta za serducho i trzyma aż do ostatniego odcinka, kiedy to z bólem serca i w towarzystwie miliona porozrzucanych po pokoju chusteczek, żegnamy się z bohaterami na zawsze. Ilość wzruszeń i zachwytów jest nie do policzenia. Główna bohaterka, której życie nie rozpieszcza, pozostaje nie zważając na nic i mimo wszystko, osobą pełną radości z życia, pasji i determinacji. Broni słabszych, zawsze mówi to, co myśli, walczy o to, w co wierzy i nie pozwala, aby zabrano jej głos. Popełnia błędy (mnóstwo błędów!), ale nie zważając na wszelkie okoliczności - zawsze pozostaje sobą. Bunt jest częścią jej osobowości, a okazji do niego jej nie brakuje. Ponieważ to serial, zwykle wszystko kończy się dobrze, ale zdecydowanie zbyt często przeszkody, które stają Ani na drodze, tak bardzo przypominają te, które bez względu na czasy uprzykrzają nam życie. Ciasne umysły zawsze będą chciały powstrzymać świat przed zmianami, których ten tak bardzo się domaga.
Przyznaję, że mam słabość to bohaterek-marzycielek, które nie zgadzają się na życie według utartych schematów. A gdy na dodatek ich pasją jest pisanie – przepadam! Uzmysłowiłam to sobie, kiedy chciałam sięgnąć pamięcią do ostatniej historii, która poruszyła mnie równie mocno. Były to Małe kobietki w reżyserii Grety Gerwig. Film jest na podstawie XIX wiecznej powieści, która zapisała się w historii jako jedna z pierwszych napisanych o dziewczynach dla dziewczyn wiele lat przed wydaniem Ani z Zielonego Wzgórza. Jo March, która w filmie jest wysunięta na pierwszy plan, to podobnie do Ani, przykład postaci niepasującej do otaczającego ją świata i uciekającej od niego do tych opowieści, które tworzy sama. W tej roli występuje w filmie Saoirse Ronan i nie mogę o niej nie wspomnieć, bo jest obłędna. Idealnie oddaje ten płomień, który pali się w sercu bohaterki. Kiedy ze łzami w oczach krzyczy, że kobiety nie żyją tylko dla miłości, ale mają też dusze, umysły, ambicje i talenty, czujemy to bardzo mocno, nawet teraz – ponad sto pięćdziesiąt lat od wydania książki. Więc gdzieś nadal żyje w nas ten żal, że wciąż nie jesteśmy sobie równi, że nadal nie możemy w pełni o sobie decydować.
Zarówno serial o Ani, jak i najnowsza adaptacja Małych kobietek kładą nacisk na to, jak ważne jest by kobiety widziały w sobie nawzajem siostry, a nie rywalki. Podkreślają dziewczęcą potrzebę nawiązywania bliskich relacji, przyjaźni na całe życie i wspierania się bez względu na wszystko. Myślę, że współcześnie ten problem jest obecny coraz bardziej i bardziej. Obserwuję walkę i wyścigi niemal na każdym kroku i nie mam złudzeń, co do tego, że sama jestem częścią tych zawodów. Nie da się kompletnie wyłączyć ze świata rywalizacji, ale te piękne historie pokazują nam, że możemy pracować same nad sobą. Kiedy podejmiemy decyzję, że nie chcemy brać udziału w konkursie na bycie najlepsze, wtedy dopiero zaczyna się prawdziwy rozwój i prawdziwe piękno. To trudne, bo „udział w konkursie” to tak naprawdę nic innego jak szukanie akceptacji. A kto ma na tyle zbudowaną pewność siebie, by jej nie szukać? Kto lubi siebie wystarczająco by nie karmić się komplementami? Problem z wykorzystywaniem opinii innych do tworzenia własnego obrazu siebie jest taki, że to złe słowa zawsze zapamiętamy bardziej. Chciałabym nie potrzebować tych słów, by czuć się dobrze z tym, że jestem, że piszę, że tworzę. Jeszcze tak nie umiem, ale bardzo się staram.